16 grudnia – „i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy przebaczać”

Napisał Herbert znane i znamienne słowa:
[…] i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie
[…]
I miał rację. A w zasadzie… ma.
16 grudnia to dzień, kiedy zawsze – od wielu już lat – oglądając w telewizji programy dotyczące Kopalni „Wujek” albo przypominając sobie wydarzenia sprzed 29 lat, myślę:
są słowa i czyny, których nie można wybaczyć.
I tyle.

A dla refleksji w ten refleksyjny przypomnę tekst, który już zawsze będzie mi się kojarzył z 16 grudnia.

 

 

Tomasz Jastrun – „Górnicy”

… ich było tylko siedmiu

mieli za broń zniszczone pracą ręce
górniczy drelich, wiarę w Boga,
nic więcej…
zabitym górnikom w ziemi
rosną włosy i paznokcie
bryła węgla jest słońcem
czarny korytarz drogą
przysypano ich kłamstwem
jak piaskiem, przydeptano
policyjnym butem
lecz zabitym górnikom
nadal rosną włosy paznokcie
i ręce żylaste
ku gardłom oprawców

… ich było tylko siedmiu
mieli za broń zniszczone pracą ręce
górniczy drelich, wiarę w Boga,
nic więcej…

 

PS. Więc generał Jaruzelski nigdy nie będzie bohaterem z „mojej bajki”…

 

Mój 13 grudnia 1981 roku…

13 grudnia 1981 roku. Tak dawno, a tak dobrze pamiętam. Miałem 17 lat, nie walczyłem tego dnia, ani później, nie widziałem tego dnia ZOMOwców, nie od razu i nie do końca wiedziałem, co się dzieje. Wspomnienie mojego 13 grudnia tamtego roku jest mało heroiczne. Ale moje. I wiąże się z osobą, która wtedy – od kilkunastu już miesięcy – była dla mnie mnie najważniejsza. Z Dorotą. Zakochaliśmy się w sobie bez pamięci prawie rok wcześniej. Też była zima. Piękna zima w Górach Sowich. Ferie, zimowisko, Rzeczka i pierwsza fascynacja nartami. I Dorotą. To ona pokazała mi – nieokrzesanemu uczniowi technikum samochodowego – pieśni Cohena, podpowiedziała, że jest Ela Adamiak, Poniedzielski i Maciej Zembaty. Mało co się wtedy liczyło poza nią…

Dlatego w niedzielny poranek 13 grudnia 1981 roku nie mogłem się pogodzić, że… telefony milczą. W telewizji przemówienie Jaruzelskiego, nerwowe rozmowy z ojcem – stan wojenny?!? Jaki stan? Przecież miałem spotkać się z Dorotą? Miała do mnie przyjechać? Co ja mam zrobić? Jak pokonać te kilkanaście kilometrów dzielących nasze miejscowości? Byłem załamany. Dzwoniłem, dzwoniłem, dzwoniłem… Nic. Szlag mnie trafiał! Znienawidziłem wtedy komunę do końca! Wiedziałem, że już na zawsze pozostaniemy wrogami. Nie wybaczę, nie wybaczę – powtarzałem w myślach. Cholera z tym wojskiem, z milczącymi telefonami, z brakiem „pekaesów”. Stan totalnego zniechęcenia i wkurzającej do bólu niemożności przerwał dzwonek do drzwi. Zamarłem. Kto to? Rzuciłem się do przedpokoju. Zerknąłem w wizjer (zwany w naszym domu „judaszem” ) i… zamarłem. Przekręciłem szybko zamek, otworzyłem drzwi i… zobaczyłem Dorotę. Uśmiechnęła się do mnie, cmoknęła a policzek i z głośnym „Dzień dobry” weszła do środka. Oniemiałem a wraz ze mną moi rodzice: „Jesteś?” – zapytałem z niedowierzaniem i radością – „Jesteś? Jak się dostałaś?Dosiu?” Spojrzała na mnie tak jakoś dziwnie i z rozwalającym mnie spokojem (tak to przynajmniej pamiętam) odpowiedziała: „Autobusem. A co?”

Stan wojenny już zawsze kojarzył mi się będzie właśnie z nią. Gdy wracałem od niej do domu, zawsze zahaczałem o godzinę milicyjną. W zasadzie na styk – 3, 5 minut. Zależy, jak jechał autobus. Mimo tego, że gnałem z przystanku co tchu. A biegałem naprawdę dobrze (w reprezentacji szkoły też!). Biegłem co sił w nogach i zawsze strasznie się bałem. Kilka razy wpadałem do klatki mojego bloku, widząc  wyłaniający się ze świdnickiego rynku patrol. Ale zawsze zwiałem. I miałem za każdym razem satysfakcję, że… zwiałem. Nie byłem wprawdzie poszukiwanym działaczem podziemia tylko zakochanym nastolatkiem wracającym trochę za późno do domu, ale moje ucieczki stawały się zemstą za tamten dzień – za 13 grudnia i milczący telefon, który przyprawiał mnie ze złości o ból głowy.

Zdążyłem w kolejnych latach wiać przed zomowskimi pałami, zdarzyło mi się rzucić kamieniem i kawałkiem cegłówki, zalewałem się łzami wysiadając ze „świebodzkiego” we Wrocławiu, którego okolice były tak często zagazowane.  Ale stan wojenny już na zawsze kojarzy mi się z jej, Doroty, uśmiechem i słowami: „Autobusem. A co?”

Taki był mój 13 grudnia.