Szanowni Państwo,
zdecydowałem się na napisanie listu otwartego do mieszkańców Bolesławca. Powtórzę raz jeszcze: czas kampanii wyborczej to czas rozmowy o najważniejszych dla nas – mieszkańców miasta – sprawach. Czas publicznych debat. Czas dyskusji i twórczego spierania się. Informuję, że w ostatnich tygodniach odbyły się już dwie takie debaty. Za każdym razem uczestniczyło w nich czterech kandydatów (obecnego prezydenta nie było na żadnej). Ja byłem na obu. Nikt się nie pobił, nikt nikogo nie obraził. Co więcej, ta wymiana myśli i spostrzeżeń na temat Bolesławca na pewno się nam przydała. Wszystkim. W niektórych sprawach się różniliśmy, w innych mówiliśmy jednym głosem. Niekiedy się dziwiąc, że „coś” lub nawet „tyle” nas łączy. Jednego jednak mi brakło w tych debatach – nie miały charakteru spotkań „otwartych” dla mieszkańców. Mieszkańcy nie zostali na te debaty zaproszeni. Takie prawo organizatorów. Dziękuję im za zaproszenie mnie na te rozmowy, bo były ważne i potrzebne. Postanowiłem jednak zaproponować takie spotkanie, na które każdy chętny będzie mógł przyjść. I porozmawiać o tym, co jego zdaniem w Bolesławcu najważniejsze. Obecny prezydent decydował o tym, jaki jest Bolesławiec, przez ostatnie osiem lat. Postanowiłem więc zaprosić na to spotkanie właśnie jego – też jest kandydatem na prezydenta na… kolejne cztery lata. Odmówił.
Dlaczego obecny prezydent unika publicznej rozmowy? Czyżby się czegoś obawiał? Ale z jakiego powodu? Jeśli twierdzi, że jego ośmioletnie rządy to pasmo sukcesów, to niech przyjdzie na spotkanie – podkreślam! – z MIESZKAŃCAMI MIASTA – i… rzuci nas na kolan! Niech zatriumfuje, niech udowodni, że jego pomysł na Bolesławiec jest najlepszy. Niech wykaże przy wszystkich obecnych, że nie mam programu, że nie jestem przygotowany do tego, aby prowadzić z nim rozsądną dyskusję o naszym mieście. Niech nie ucieka przed polemiką, argumentując, że kontrkandydatów ma siedmiu i że nie będzie się spotykał z jednym z nich – czyli ze mną – bo w ten sposób mnie wyróżni (?!).
W czym problem? Niech spotka się z każdym z nas – jeśli ma taką ochotę, a pozostali kandydaci go na taką rozmowę zaproszą. Czy nawet siedem spotkań (każde po godzinie) z ubiegającymi się o prezydenturę, czyli siedem godzin poświęconych (w wolnym przecież czasie, bo po pracy) mieszkańcom to za dużo? Czy szkoda mu czasu na rozmowę z bolesławianami? Siedem godzin to za dużo?
Proszę mi wierzyć, że – składając tę propozycję obecnemu prezydentowi – kandydatowi na prezydenta – nie chcę urazić pozostałych kandydatów (choćby Darka, Bogdana, Józka czy Dominika, z którymi już rozmawiałem). Chcę porozmawiać z tym, który twierdzi, że „mądrze zadłużył miasto” i że wszystko jest OK. To on rządził, nie my.
Obecny prezydent „spotyka się” z nami często. Jako gość lokalnej telewizji. Opowiada, jest zawsze przygotowany na każde pytanie, jest pewny siebie. Mówi o swoich osiągnięciach. Czy szkoda mu czasu, aby raz jeszcze o nich opowiedzieć „na żywo”, w obecności mieszkańców? I w mojej obecności – kandydata na prezydenta, który dopyta go w imieniu wielu o sprawy, które jakoś w Azart-Sacie nie są drążone.
Proszę Państwa o refleksję. Jeśli jest tak dobrze w Bolesławcu, jak twierdzi obecny prezydent, to znaczy, że byłby w stanie odeprzeć ewentualną krytykę jego rządów. Jeśli więc – mimo wszystko – nie przyjdzie, to znaczy, że nie jest gotów poświecić Wam trochę wolnego czasu.
Jak więc jest naprawdę: czy to brak czasu czy obawa przed rzetelną dyskusją? Odpowiedzcie sobie sami. Jeśli nie przyjdzie.